piątek, 29 lipca 2016

Dom.

Żyję ostatnio (mniej więcej rok- może nawet więcej niż mniej) chwilą. Z dnia na dzień. Od porannego karmienia do miziania po małych pleckach wieczorem. Od głośnego "mama" o 7:00, ponaglającego bo czas już podać butlę ciepłą do wieczornego chlapania wodą z wanny i sprawdzania małą rączką czy aby na pewno jestem tuż obok. W krótkich momentach spokoju, gdy mała głowa wtulona w poduszkę śpi, ściskając z całych sił krówkę- przytulankę, zaczynam myśleć o życiu- tyle pięknych tekstów wymyśliłam tutaj (równie szybko o nich zapomniałam niestety), zaczynam marzyć, wyobrażać sobie. Zawsze w tych refleksjach pojawia się jedno miejsce. Dom. Z czym Wam się kojarzy dom? Mnie z cykaniem świerszczy w letnie wieczory, komarem brzęczącym upiornie obok ucha, ciepłym "kakałem" na dobranoc, naleśnikami co je czuć już na schodach, radiem- chyba najbardziej to radio pamiętam z domu rodzinnego. Tato słuchał go ciągle jakby telewizor nie istniał, zawsze zwiększał głośność radia gdy czas było na wiadomości, nucił pod nosem majsterkując. Radio było niemal w każdym pomieszczeniu w moim rodzinnym domu. Wracając do marzeń- chciałabym kiedyś o tej porze siedzieć na werandzie- koniecznie drewnianej,wdychać zapach tej lilii ogromnej co mi moja mama podarowała, irytować się tym brzęczącym komarem co pewnie zaraz zechce wyssać mi krew, czytać w spokoju książkę, bez przerw na wysłuchanie kłótni z trzeciego piętra- tak głośnych, że własnych myśli nie słychać i skupić się na książkach za nic nie można. W tle brzdąkało by sobie radio, takie małe, M. stwierdziłby, że badziewie bo trzeszczy a nie gra i że nie lampowe to pewnie dlatego tak trzeszczy. I on byłby obok na tej werandzie, podał mi to "kakało" ciepłe do książki i koc bo wie, że ja nawet latem koca potrzebuję. I siedziałby i grał na swojej gitarze, co chwilę pytając "jak to było?!" w przestrzeń podwórka, bo nie do mnie przecież. Czekalibyśmy tak na naszą córkę, co z Kumpelą od Pieluchy się umówiła na ploty gdzieś "na mieście", bo tu wokół wioska tylko i lasy. Dobrze, że chociaż zasięg dobry. I gdyby wróciła to weszłabym z nią, zaróżowioną z emocji bo "tyle obgadały" ale się nie nagadały jak ich matki kiedyś, zrobiłabym jej "kakało", usiadła przy drewnianym stole w białej kuchni i chłonęłabym każde jej słowo, jak tę książkę przed chwilą. Wszedłby jej Ojciec, a mój Mąż przecież, dołączył do nas i po chwili włączył nam w tle naszą ukochaną płytę Floydów (Wish You Were Here), bo uwielbiamy szczególnie "Shine on you crazy Diamond". Kakało wystygłoby już dawno i kożuch na nim by się zrobił, bo się zagadaliśmy grubo w noc, a świat już zaczyna się powoli budzić. I mimo że, obiecujemy sobie z M., że jak Ona dorośnie to wyśpimy się za wszystkie czasy, to oboje wiemy, że to nieprawda, bo czekać na nią będziemy. Na tej werandzie lub w białej kuchni, głęboko w noc. 

"Trzeba stworzyć dom, żeby mieć do czego wracać, upchać miłość tam w każdy kąt..."

środa, 15 lipca 2015

Nowe nadeszło...

Gdzieś w zakamarkach mojego laptopa znalazłam swój blog, a raczej potencjalne teksty...te, które miały nadejść, które miałam dodać, które pisałam prawie, że do szuflady. Ale ta wena, no gdzie ona? Gdzie zapał, który pojawił się nagle? 
Dziś, niemal 7 miesięcy od dodania ostatniego postu postanowiłam wrócić, nie wiem czy na zawsze, czy regularnie, czy pisanina i moje wypociny mają jakiś sens. Ale blog powstał by oczyszczać zwoje, więc zrobię wakacyjny porządek- choć obiad sam się nie ugotuje, a pranie samo nie powiesi.

Nowe nadeszło, taaak, przybyło i jest. Ma ciekawskie, brązowe oczy, okrągłą twarzyczkę, policzki Tatusia i bezzębny uśmiech. Parę miesięcy temu  katowałam się myślami jaka będzie, a okazało się, że jest idealna. Wyjątkowa. Jest lepsza niż byłam to sobie w stanie wyobrazić, trudna czasem i niezrozumiała, charakterna i wesoła okrutnie. Jest wspaniała, bo moja. Przytłacza mnie czasem ilość uczuć, które wraz z nią pojawiły się nagle, miłość-wiadomo, wielokrotnie próbowano miłość matczyną określić, zamknąć w jakieś ramy, opisać...nic  z tego, ale nie tylko miłość tak mnie wypełnia, drugim uczuciem, towarzyszącym mi na co dzień jest strach. Taki potworny, paraliżujący, powodujący mdłości...strach o nią. 
Jaka ja w tym nowym jestem? byłam już przecież niecierpliwa i bezmyślna i nadal jestem, choć pokłady cierpliwości do Niej mam ogromne (skąd?!) Odpowiem sobie na to pytanie z czasem, bo dziś wiem tylko, że czuję się zwyczajnie spełniona. 
Wracam, czy ktoś tu na mnie czeka?

niedziela, 21 grudnia 2014

Rzecz o bezmyślności...

O tym, że niecierpliwa jestem wysmarowałam post jakiś porządny kawałek czasu temu. Teraz odkryłam w sobie kolejną cechę, o której istnieniu chyba nie do końca wiedziałam. Otóż jestem beznadziejnym przypadkiem bezmyślności...i może nawet nie chodzi już o tę bezmyślność całkowitą, ale tą jej częścią związaną z macierzyństwem. Początkowo nawet tego nie zauważałam, ale teraz im bliżej godziny zero widzę,że czasem popadam w jej trans i odlatuję. Z czym to jest związane ? W większości przypadków oczywiście z zakupami. Ok, usprawiedliwień znajduję wiele... ("Mąż wydaje dziennie ok.15zł na papierosy- więc chyba mogę sobie pozwolić na to lub na to", "kupię tylko te dwie prześliczne sukieneczki-że są na rozmiar 62? Oj to nie problem na pewno uda mi się je choć raz założyć", "Dziecku mam odmówić?!") jednak sama widzę, że czasem opanować się ciężko, a piękne rzeczy dla małej wyrastają mi "w internetach" jak grzyby po deszczu. No i kupuję, 30 par spodni (dla Córki), 30 par bodziaków, sukienek chyba już nie chcę liczyć, ale każda jest wyjątkowa przecież. Później to wszystko szybko piorę, wrzucam do szuflady i udaję, że "leżało to tam przecież od zawsze". Moja zakupowa "bezmyślność" nie ogranicza się oczywiście tylko do zakupów ubranek " na teraz"... nie, nie :) wyobraźnia podsuwa coraz to nowe wizje mojej córki w tym lub innym ubranku i oczywiście tworzy zestawy, gdy sama zainteresowana będzie miała 9-12 miesięcy, co za tym idzie, kupuję... na za rok, bo okazja (:D). I tym sposobem moja garderoba została ograniczona do minimum, garderoba Męża jest obszerniejsza od mojej, czym oboje jesteśmy zdumieni, a garderoba naszej córki zajmuje aktualnie każdy możliwy mebel skrzyniowy w domu :):) I wiecie czego w tym wszystkim nie znoszę??? Jak słyszę "po co tego tyle? Nie założysz jej tego wszystkiego." Może i nie założę, a może będą ją przebierała 15 razy dziennie bo będzie taka konieczność, nikt tego nie wie :) właściwie z wszystkich możliwych tekstów "tych doświadczonych" bardziej drażni mnie tylko zdanie najczęściej wypowiadane ostatnio: "No nie wiem. Zrobisz jak będziesz chciała, ale...". I kurczę nawet jeśli zrobię milion błędów, nie założę połowy tych ciuchów to chcę się sama o tym przekonać, sama powiedzieć sobie " ale z Ciebie kretynka, po co tyle tego nakupiłaś?!". Chcę po prostu być w tym całym, ogromnym szczęściu bezmyślna... przynajmniej zakupowo :)





piątek, 5 grudnia 2014

Cierpliwość...cecha, o której ewidentnie moi rodzice zupełnie zapomnieli w trakcie aktu tworzenia mojej osoby (wciąż, mimo 27 lat wierzę, że wszystko zaprogramowali) . Patrząc wstecz nigdy nie należałam do osób szczególnie cierpliwych, zawsze na wszelkiego rodzaju niespodzianki czekałam z wypiekami na twarzy, wierceniem, chodzeniem od okna do okna, a gdy niespodzianka przedłużała się w czasie starałam się wymóc na sprawcy tejże ujawnienie czego dotyczy. Będąc dziecięciem (świadomym w pełni, że św. Mikołaj to tata lub wujek) w okresie przedświątecznym przeszukiwałam skrzętnie centymetr po centymetrze dom w poszukiwaniu ukrytych prezentów. Moi rodzice zatem osiągnęli mistrzostwo w ukrywaniu wszystkich przewidzianych dla mnie podarków i do dziś podziwiam ich za ogromną kreatywność w tej kwestii.
Nic więc dziwnego, że w momencie kiedy moje życie właśnie teraz zmienia się o 180 stopni, ostatnią rzeczą jaką można powiedzieć na mój temat to to, że jestem cierpliwa. A zmiany są ogromne i rosną z każdym dniem. Sprawiają we mnie niemal ból emocjonalny, który związany jest ewidentnie z tym, że nawet moja wyobraźnia wysiada, gdy próbuję ogarnąć co się ze mną i wokół mnie dzieje.  Aktualnie zmiany te związane są z pewną małą osóbką, która postanowiła zrobić niespodziankę swoim potencjalnym rodzicom i wyprzedziła ich plany zanim zdążyli się zorientować, "że coś się dzieje". To już wiemy, oto jest i mocnymi kopniakami daje znać, że istnieje, że rośnie i wkrótce z głośnym krzykiem (mam nadzieję) zmaterializuje się w naszych ramionach.
No i oto ja- matka wkrótce jak zwykle wspinam się na szczyt swojej niecierpliwości i zatruwam innym życie, no bo jak to będzie? Jaka ona będzie? Jak się będzie uśmiechała? Jaki będzie miała głos? Będzie bardziej podobna do mnie czy może do swojego taty? Kto mi odpowie?
Dwa miesiące...wieczność. Jakim cudem wytrzymałam 7? Do dziś jest do dla mnie zagadka. I pewnie wszyscy zgodnie stwierdzą, że zwariowałam (i będą mieli w 100% rację), ale według mnie ciąża u kobiety (zwłaszcza pierwsza) powinna trwać fizjologicznie 6 miesięcy maksymalnie. Byłoby bezpieczniej dla przyszłej matki i jej bliskich :)

Ps. Zawsze myślałam o tym, by założyć bloga, ot tak by oczyścić od czasu do czasu swoje zwoje od natrętnych myśli, dziś nastał ten wiekopomny moment. Za swoje wypociny serdecznie przepraszam :)